wtorek, 25 sierpnia 2009

Amsterdam vol. II



















Ulica w paru fotkach. Od góry:
  • Największe ciacho na wschód od Teksasu w okolicach House of Bols, do którego akurat nie dotarliśmy, bo (sic!) akurat we wtorek było zamknięte. Podrinkujemy kiedy indziej.
  • Najwęższy dom świata. Przypatrz się dobrze. A myślałem, że to Japońce mają zamiłowanie do miniaturyzowania wszystkiego. A tutaj Holendrzy okazują się najwęższym narodem świata. Można się rozpychać barami.
  • Red (pinky?) light nad kanałami.
  • Amsterdam nocą z kościołkim w tle. Kościołek co ciekawe sąsiaduje z wytrynami z obleśnymi latynoskami w wersji XXL i XXX.
  • Główny plac o nazwie, której nie udało mi się zapamiętać.
  • Pomnik ku czci kobiet parających się najstarszą profesją świata.
  • Tutaj wąscy Holendrzy mogą popuszczać pasa jak u nas za Sasa. Uliczka z witrynami z panienkami. Do wyboru, do koloru. Są i nasze rodaczki zapraszające do siebie na uciech sto przy akompaniamencie rodzimego disco polo. Narodowa duma rozpiera!
  • Bulldog. Wykupili sobie niemal całą ulicę, zionącą oparami z trawki. Najbardziej znana coffeeshopowa marka. Mają wszystko od... zioła do... motocykli z buldogiem.
  • Klub dla kolorowych borostworów.
  • Plakat z Gay Hitsami! Hit!
  • Dworzec z feralnym (?) Burger Kingiem. W przeciwieństwie do naszych dworców całkiem znośne miejsce, ale na nocleg nie polecam.
  • Gorillazz na wyjeździe.
  • Opona z cyckiem. Serio!
Tbc.

czwartek, 20 sierpnia 2009

Amsterdam vol. I













Wybrane miejscówki z Amsterdamu. Od góry:
  • Jeden ze squotów mieszczących się na ulicy... squotów. Niby ceny ziemi przygniatające, a Holendrzy cisną się na paru metrach kwadratowych niczym Duny w swych małych chatynkach, a tutaj masa pustostanów. W dodatku takich wypasionych, na lansie, jedynie z etykietką "beware stranger!". Dlatego zwiedzanie zostawiliśmy na inny raz.
  • Kasyno. Jedno z wielu. Z wielu mniejszych. To jest największe. Prawdziwa świątynia hazardu. Coś jak Licheń, ale dokonują się inne cuda. Ot choćby szczęśliwi nowicjusze wygrywają 1.5 bańki :D w ruletkę.
  • Coś. Chyba coffeeshop, bo i co może reklamować duch Marleya?
  • Eksponaty z Muzeum Seksu. Poza pierdzącym tyłkiem i obskurnymi kurtyzannami wyskakującymi z nienacka, szału nie ma. Niemniej można obejrzeć parę ciekawych gadżetów, które zrodziły się w zboczonych umysłach na przestrzeni wieków.
  • Chińska pływająca knajpa. Nic dodać, nic ująć. Skośni wszędzie się wcisną :]
  • Biblioteka. Tylko i aż. Właściwie to mega centrum kultury, gdzie można przesiedzieć godzinami. Z dala wygląda jak pokaźny biurowiec. Doczekamy się takiego cacka w Polsce?
  • Świątynia w małym China Town. Prawdziwa, a nie bajer dla turystów. Tam faktycznie modlą się do tego wielorękiego bouncera. W dodatku obok gra zawodzenie mnichów z małego radyjka na kasety. W środku można kupić wróżby, figurki, kasety medytacyjne itp. Mnich też jeść w końcu musi.
tbc.

piątek, 7 sierpnia 2009

Aarhus vol. XIII












Ponoć Duny nie kupują drogich aut, co by nie zostać uznanym za szpanerino-antyeko-duna. Co w takim razie robi Mustang w centrum Aarhus? Żeby się wyróżnić nie trzeba na siłę szukać kultowego auta - wystarczy przecież obłożyć stare śliwkowym futrem. A jakie dobre na jesienne słoty! Maleńkie dostawczaki z planu Kingsajz świadczą o mizernym wzroście tubylczych krasnali. Nade wszystko królują jednak proeko dwa kółka sprzęgnięte ramą, rzucone niedbale, nijak zabezpieczone przed kradzieżą. Te przecież się Dunom nie zdarzają.

czwartek, 6 sierpnia 2009

Aarhus vol. XII













Pisane już z Polski ("to jest w Europie?" - kioskarz ignorant). Kawałek natury wokół i w środku Aarhus. Joga, medytacja i modlitwa do grzyba nie były skuteczne. Także garniec złota na końcu tęczy okazał się jedynie mitem. Pozostało nam zalec w parku. Całe szczęście nie zasiedzieliśmy się tak, jak Duny z ostatniego zdjęcia.